Prosta historia

Prosta historia

Oct 25 ·
3 Min Read

Pierdolnął z krzesła na glebę niczym głodny knur o koryto.

— Co jest kurwa! — zaklął przez zęby i od razu obrócił się żeby komuś pizdnąć sierpem na odlew.

Już miał sięgnąć celu gdy zobaczył pysk Corwilla. Zatrzymał w ostatnim momencie.

— Nosz w mordę, znowu on, akurat dzisiaj, a jakże! Jakim cudem go nie zauważyłem wcześniej? — pomyślał załamany i powiedział: — Jak zwykle dowcip na najwyższym poziomie Corwill. Ciesz się, że nie dostałeś w ten tępy ryj.

— Dobra, dobra — odpowiedział żartowniś wyszczerzając swoje dwa ostatnie zęby w trupim uśmiechu.

Callahan Corwill zawsze go wkurwiał. Nie miał poczucia humoru, chociaż wydawalo mu się, że jest najdowcipniejszy. Po tysiąc razy opowiadał te same historyjki, które każdy jego znajomy znał na pamięć. Sam Corwill znał ich może dwadzieścia; najwyraźniej się w tym ciasnym łbie więcej nie mieściło. Nigdy nie był specjalnie pomocny i zawsze jakoś tak wychodziło, że dorzucał wszystkim tylko więcej roboty.

Pewnie za sprawą jakiegoś bożka złośliwości i pokuty, był skazany na jego, niemal wieczne, towarzystwo. To nie tak, że byli jakoś powiązani ze sobą interesami, pracą czy więzami rodzinnymi… Nie, po prostu jakimś cudem, ciągle na niego wpadał w jakiś idiotycznych okolicznościach, a ten błazen ciągnął się za nim przez pewien czas, znikając tylko na kolejny krótki okres. Chociaż Gireth zawsze marzył, że już więcej go nie spotka.

— Weź idź gdzieś, najlepiej daleko i nie wracaj. Przeszkadzasz mi Corwill. — powiedział bez nadziei w głosie, siadając z powrotem przy stole.

— Aj tam, aj tam, co tam panie Gireth? Jakaś robota się kręci? Może pomogę, może razem nieco grosza zarobimy, a może chociaż towarzystwa dotrzymam? Zawsze to raźniej będzie w tym zjebanym kurwidołku. — powiedział przysiadając się z kuflem pełnym piwa.

Nie odpowiedział. To nigdy nic nie dawało, on zawsze wlókł się za nim, do mementu kiedy się nie wlókł. Co też zazwyczaj działo się w jakiś niemal magiczny sposób, ot odwracasz się, a jego już nie ma. Bez żadnego pożegnania, czy choćby najdrobniejszej sugestii, że zaraz zniknie. Niestety zawsze wracał.

— To co, jest jakaś robotka? Coś się będzie…

Przerwał Callahanowi gestem. Spojrzał na wielkiego typa, który właśnie otworzył drzwi do gospody, który z kolei sam lustrował wnętrze jakby kogoś szukając… Ich spojrzenia spotkały się a na obu twarzach ukazał się grymas obrzydzenia.

— Drzwi kurwa! Zimno leci! — rzucił nie patrząc na przybysza jakiś lekko zawiany kmiotek.

Obcy nie drgnął, wciąż wpatrzony w lodowate oczy Giretha. Kmiot odwrócił głowę w stronę typa, żeby powtórzyć najpewniej przygłuchemu albo głupiemu, że jednak należy dbać o płuca współbraci. Jednak na widok olbrzyma o kaprawym, złośliwym i wykręconym grozą obliczu, przełknął tylko ślinę i ze strachem zaczął oglądać przedstawienie. Bo widać było, że ów typ pojawił się by zagrać na pierwszych skrzypcach. Tyle tylko, że zamiast smyczka trzymał w swoich wielkich łapach ogromny kriegsmesser.

W całej knajpie ucichło na dosłownie sekundę, po czym szurnęło parę krzeseł co bystrzejszych chłopów, ci wlepiając ślepia w draba usuwali się ze ścieżki, aby nie stać się jakąś struną szarpniętą przez tego mrocznego grajka.

Gireth wstał jednocześnie wyrzucając stół przy którym siedzieli z Callahanem w powietrze, dobywając zaraz potem swojej szabli. Wielkolud już biegł ze wściekłym rykiem na pysku w stronę Giretha, ten ledwo zdążył wypaść mu na spotkanie, parując uderzenie kriegsmessera, od razu ciął piórem z góry prosto w czerep, ledwo się udało. Ale drab rażony lekkim cięciem, zachwiał się od tego na tyle długo, że Gireth wykończył kombinację rozpruwając mu trzewia.

Olbrzym padł charcząc i dławiąc się krwią. Walka skończyła się szybko, śmierć kroczyła powoli…

Last edited Oct 24